Kaprys nr 24

Lato dobiegało końca.

Z trzymetrowych murów naszego fortu zostało niewielkie wzniesienie z szarych kamieni pokrytych krwią, popiołem i żółtym piaskiem. Pomyślałem, że ciała martwych żołnierzy, naszych i wroga, tworzyły ścianę wyższą niż ta kamienna, kiedy jeszcze była cała. 

Pół roku temu zabrali mnie do wojska. Następnego dnia zwymiotowałem na widok rozerwanego pociskiem mężczyzny. Dzisiaj nie robiła na mnie żadnego wrażenia góra zmasakrowanych ciał wyglądających jak jedna wielka krwawa rzeźba. Patrzyłem na nią i jadłem brudną kromkę czerstwego chleba. Próbowałem oczami znaleźć coś, na widok czego mógłbym znów zwymiotować. Po chwili się poddałem – ten pejzaż posiekanych ciał stał się normalnością, elementem życia codziennego.

Z oficerów nikt nie przeżył. Wcześniej zostało ustalone, że w takim przypadku dowództwo przyjmie Rafoe. Człowiek, za którym poszlibyśmy na śmierć i któremu bez zastanowienia powierzylibyśmy nasze życie. Wysoki, silny i zazwyczaj małomówny, za to prawie zawsze z uśmiechem na twarzy. „Rafoe” to nie było jego prawdziwe imię, po prostu tak na niego wołaliśmy. 

Wczoraj uratował mi życie. Miałbym wbitą szablę w plecy, gdyby Rafoe nie był tuż za mną. Jeden strzał. Odwróciłem się, obracając całym ciałem. Żołnierz w granatowym mundurze padł na kolana, wypuszczając z ręki szablę. Popatrzył na przedziurawioną pierś, dotknął jej drżącą dłonią i spojrzał na mnie. Płakał. Następnie upadł twarzą w błoto. Rafoe szybko przeładował strzelbę. Zasalutował mi, skinął głową, lekko się uśmiechnął kątem ust i zniknął za murem. 

Przez bardzo długi ułamek sekundy myślałem, że już po mnie, że to wszystko sen. Z niebycia wyrwała mnie niesamowicie głośna eksplozja. Pobiegłem w stronę północnej ściany. Wróg nacierał przez olbrzymią wyrwę w murze, powstałą po wybuchu pocisku. Wystrzelono go z jednego z pięciu ciężkich dział, które dostarczono do naszego wroga w nocy.

Tuż po wybuchu straciliśmy ostatniego oficera. Nie widziałem, jak go zabili. Zobaczyłem go już leżącego na wznak pod dwoma ciałami żołnierzy nieprzyjaciela. Miał otwarte oczy. W lewej ręce trzymał pistolet, a w prawej szablę. Ciągle tkwiła w jednym z leżących na nim mężczyzn. Ktoś krzyknął wtedy jak szalony: 

– Do cholery! Kapitan zabity! Rafoe, dowodzisz! 

W powietrzu od razu zadudniło: 

– Rafoe! Rafoe! Rafoe…! 

Kilka minut później Rafoe zabił oficera w granatowym mundurze. Śmierć dowódcy zmusiła wroga do wycofania się. Była pierwsza po południu.

Siedziałem pod niegdyś białą ścianą stajni, a raczej tego, co po niej zostało. Jedna biała ściana, martwe konie i kilka rozrzuconych wybuchem siodeł. Jadłem brudną kromkę czerstwego chleba. Zamknąłem oczy. Pomyślałem, że jestem zwyrodnialcem. Nienawidziłem się za to, że śmierć i zniekształcone, posiekane ludzkie ciała nie robiły już na mnie wrażenia, że nie odwracałem od nich wzroku i nie robiło mi się niedobrze na ich widok.

Rozpaliliśmy ognisko. Kucharz przyrządził całkiem niezłą koninę. To było wszystko, co mieliśmy do jedzenia. Prawie wszystkie konie zostały zabite podczas niezliczonych ataków nieprzyjaciela oraz ostrzałów jego artylerii. Jedliśmy więc mięso naszych koni. Wojna rządzi się przecież swoimi prawami.

Pozostało nas dwudziestu. Dziesięć dni temu nasza kompania liczyła prawie dwustu. Mieliśmy utrzymać fort przez trzy dni, zapewniając w ten sposób możliwość bezpiecznego odwrotu naszym oddziałom. Potem miały przybyć posiłki. Nigdy jednak nie nadeszły. Nie było też żadnych innych rozkazów z głównego dowództwa. Nie pozostało nam zatem nic innego, jak tylko trwać w tym piekle. 

Koniec był bliski. Wszyscy o tym wiedzieli. Dziś straciliśmy ostatnie działo. Amunicja też się skończyła. Noże, bagnety i kilka załadowanych pistoletów bez wątpienia nic już nie zmienią w bitwie. Po forcie pozostała kupa kamieni i zgliszcza. Po naszej kompanii – dwudziestu wycieńczonych żołnierzy.

Obok mnie siedział młody chłopak z zabandażowaną głową. Nie miał więcej niż dwadzieścia parę lat. Pisał list. Znałem go z widzenia, ale nigdy nie rozmawialiśmy.

– Do kogo ten list? – spytałem.

Popatrzył na mnie pustymi, zmęczonymi oczami, ciężko westchnął i słabym głosem cicho powiedział:

– Nie wiem. Do tego, kto go znajdzie… Mam nadzieję, że ktoś to znajdzie.

Czułem, że powinienem zapytać lub powiedzieć coś jeszcze, ale zabrakło mi wyobraźni. Kiwnąłem tylko głową. Żołnierz powrócił do pisania listu. Zapadła okrutna cisza. Nienawidziłem jej. Była gorsza niż śmierć.

– Dobra! – nieoczekiwanie i głośno powiedział Rafoe. – Co dzisiaj zagramy? – mówiąc to, skierował wzrok ku drewnianej skrzyni. Trzymał w niej swoje skrzypce.

Milczeliśmy.

– Co z wami?! Od kiedy nie możecie mówić?! – prawie śmiejąc się w głos, rzucił Rafoe i pokazał na mnie palcem. – Hej… Co dziś zagramy?

Rafoe lubił ze mną rozmawiać o muzyce. Grał na skrzypcach od piątego roku życia. Był wirtuozem. Brał lekcje u najlepszych skrzypków. Mając dziesięć lat, dostał w prezencie od ojca bardzo stare skrzypce. Miały chyba ze dwieście lat. Od tamtej pory nigdy się z nimi nie rozstawał. Ja nie grałem na żadnym instrumencie, ale uwielbiałem muzykę i znałem się na niej. Wybierałem utwór, a Rafoe go grał. To już prawie stało się tradycją. Wszystkich bawiło i było dobrym przerywnikiem w nieskończonym morzu cierpienia i śmierci. Po dwóch miesiącach takiego grania połowa naszej kompanii już wiedziała o Bachu, Mozarcie, Vivaldim. Wielu żołnierzy zaczynało mieć swoje ulubione utwory. Biorąc pod uwagę fakt, że cała ich wiedza muzyczna ograniczała się do repertuaru wiecznie pijanej panienki z baru, był to wielki sukces. Rafoe mówił, że tylko skrzypce nie dają mu zapomnieć, że jest człowiekiem, że może też kochać i tworzyć, a nie tylko zabijać i niszczyć. Mówił, że człowiek żyje tylko wtedy, kiedy jest wrażliwy na piękno.

– Dziś zagramy coś wyjątkowego. – Rafoe mrugnął do mnie.

– Masz coś konkretnego na myśli? – zapytałem.

– Ty mi powiedz. Czekam.

Musiałem się zastanowić.

– Zakończenie musi być efektowne. Musi być z ogniem! Musi być popisem! – rzuciłem entuzjastycznie. 

– A więc? Co mam zagrać na koniec?

– Jeżeli jesteś naprawdę dobry, to jest jeden taki utwór – próbowałem żartować.

– Ja jestem dobry – na wpół poważnie powiedział Rafoe, mocno akcentując słowo „jestem”. – Jaki to ma być utwór?

– Kaprys nr 24. Paganini – wypaliłem jak z procy.

Rafoe przez krótki moment wydawał się nieco zakłopotany. Szybko się jednak uśmiechnął.

– Jeden z najtrudniejszych… Najtrudniejszy… Niech cię… Kaprys nr 24. – Ciężko westchnął, po czym spojrzał na mnie. W jego oczach płonął ogień. – Racja! To JEST właściwe zakończenie!

Rafoe wyciągnął z wewnętrznej kieszeni munduru piersiówkę z whisky.

– Już nie będzie mi potrzebna, a skrzypiec nie wolno dotykać brudnymi rękami – oświadczył i wręczył mi piersiówkę. – Nalej mi na ręce. Muszę je umyć. Tylko wolno polewaj, żeby starczyło, bo nie ma tego za wiele.

Wziąłem piersiówkę i zrobiłem, o co mnie poprosił. Rafoe wyciągnął ręce przed siebie i czekał, aż wyschną. Potem otworzył drewnianą skrzynię i z niezwykłą delikatnością wyciągnął z niej skrzypce. Ten instrument był jego pięknem.

Bez pośpiechu wyszedł na środek placu apelowego i rozejrzał się, szukając właściwego miejsca. Podszedł do przewróconego na bok działa i z lekkością wskoczył na lawetę.

– Zrobiliśmy, co do nas należało, a nawet dużo więcej, prawda?! – krzykiem zapytał mnie Rafoe.

Zasalutowałem mu. Uśmiechnąłem się i skinąłem głową. Siedzący obok żołnierz z zabandażowaną głową włożył kartkę do kieszeni, oparł głowę o mur i zamknął oczy.

– Wreszcie będę mógł odpocząć – powiedział z wyraźną ulgą.

Muzyka polała się jak z nieba. Przecinała pięknym i kolorowym dźwiękiem suche powietrze. Spadła na nas jak długo oczekiwany letni deszcz. Zamknąłem oczy. Poczułem się lekko, a moje serce zaczęło galopować wraz z muzyką. Tak bardzo chciałem mieć skrydła i polecieć! Z każdą nutą moje serce przyspieszało. Biło jak szalone. Jakbym się zakochiwał po raz pierwszy w życiu, znowu i znowu, i znowu…! Przed oczami miałem pierwszy wschód słońca nad oceanem, jaki zobaczyłem, mając siedem lat. Nagle poczułem, że właśnie za tym obrazem tęskniłem najbardziej. Chciałem do niego polecieć!

Skrzypce i Rafoe byli całością. 

Nawet wiatr ucichł. Nawet wiatr nie mógł przeszkodzić tak niesamowicie pięknej muzyce. To było jak magia. Jak czysta magia. Żywioł schylił czoło przed pięknem, jakie stworzył człowiek. Nawet żywioł był wrażliwy na piękno. Nawet żywioł miał duszę. Czułem, jak łzy przecinają moją brudną twarz. Nie wstydziłem się. Nie otarłem ich. Pierwszy raz w życiu byłem dumny z tego, że płakałem. Byłem dumny, że mimo wszystko pozostałem człowiekiem. Człowiekiem, który był po drugiej stronie muru. Po stronie, która może i była w mniejszości, ale za to była wrażliwa na piękno… mimo wszystkich okrucieństw i bólu wrażliwa na piękno. Poczułem, że moje serce i dusza należały do mnie. 

Otworzyłem oczy. Zobaczyłem Rafoe’ego, który z lekkością letniego poranka podarował nam coś, czego brakowało nam od tak dawna – podarował nam nas samych.

Zachód słońca był cudowny zwłaszcza przy tak wspaniałej muzyce. Czerwona tarcza słońca była duża jak nigdy przedtem.

– Jakie to piękne zakończenie – szeptem powiedział żołnierz z zabandażowaną głową.

– Najpiękniejsze – dodałem cicho. – O lepszym nie można marzyć. Lepszego nie można mieć, mój przyjacielu.

Czułem się jak wielka pustynna dolina, która wypełnia się życiodajną wodą. Wszystko, co we mnie umierało tak długo i z niewyobrażalnym bólem, nagle odżyło jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Myślałem, że łzy wypalą mi policzki. Nie wiedziałem, że łzy mogą sprawić tyle radości. Miałem wreszcie dowód na bycie człowiekiem. Poczułem niezwykłą ulgę. Ukojenie, jakie wlało się z muzyką w moje serce i moją duszę, nie miało granic. Było nieskończone jak piękno! Było kolorowe i kontrastowe jak zachód słońca. Muzyka wylewała się ze skrzypiec i przenikała najmniejsze cząstki naszej świadomości. 

Dopiero teraz zauważyłem, że po stronie wroga przestał bić wojskowy bęben. Skrzypce nie wybierały, komu dawać piękno. One je po prostu dawały. A brał ten, kto chciał. Bęben zamilkł. Olbrzymi bęben! Zwiastun śmierci i zniszczenia milczał. To było nasze zwycięstwo. Rafoe i jego piękne skrzypce podarowały nam zwycięstwo! Ostatnie i najważniejsze…!

Skrzypce grały finałowe takty, kiedy stało się coś, co oprócz wiary we mnie samego zwróciło mi wiarę w człowieka. Cała nasza kompania nagle zebrała się na placu apelowym. Dziewiętnastu żołnierzy. Staliśmy ramię w ramię koło przewróconego działa i salutowaliśmy skrzypcom. Salutowaliśmy Rafoe’emu. Salutowaliśmy pięknu.

Skrzypce wylewały ostatnie nuty, kiedy usłyszałem znajomy do znienawidzenia pisk w powietrzu. Pocisk eksplodował tuż za naszymi plecami. W szeregu zostało nas jedenastu… i Rafoe, który nadal grał. Grał końcowe takty od nowa. Na złość nieprzyjacielowi. Grał od nowa końcowe takty, przypieczętowując nimi NASZE zwycięstwo. 

Drugi pocisk wybuchł kilka stóp od działa, na którym stał Rafoe. Zabrał życie kolejnych trzech osób. Ale muzyka nie zamilkła. Skrzypce grały. Od nowa i od nowa! Głośniej i głośniej! A my salutowaliśmy. 

Nikt nie drgnął, kiedy wybuch trzeciego pocisku zabrał kolejne pięć dusz. Ale skrzypce grały! Głośniej i głośniej… szybciej i szybciej! My broniliśmy Skrzypiec! Oddawaliśmy życie, żeby muzyka mogła dolecieć jak najdalej! Żeby pięknu stało się zadość! Żebyśmy mogli pozostać ludźmi i zachować dusze! Przyjmowaliśmy ogień na siebie, przyciągaliśmy go do siebie. Pokutowaliśmy za grzechy i wyrzucaliśmy z siebie brud. Wreszcie robiliśmy coś, w co wierzyliśmy sercem i duszą, a nie tylko rozumem. 

W szeregu zostałem ja, żołnierz z zabandażowaną głową i kucharz.

Nie było więcej pocisków. Żołnierze w granatowych mundurach wdarli się na plac apelowy niczym wielka fala powodziowa. Byli zaskoczeni i zszokowani widokiem Rafoe’ego grającego na skrzypcach – zdradzały to ich twarze. Zazdrościli nam zwycięstwa. Nie mogli nam go zabrać. Nie mieli ani dość siły, ani dość odwagi. Rafoe i jego skrzypce byli światłem w morzu granatowych mundurów. Światłem zbyt mocnym, żeby można było je zgasić. 

Żołnierza z zabandażowaną głową i kucharza zastrzelił oficer pojedynczymi strzałami w głowę. Z kolei kiedy sam osuwałem się na ziemię, słyszałem jeszcze przepiękny śpiew skrzypiec i patrzyłem na ostatni zachód słońca swojego życia. Uśmiechałem się. Kilku żołnierzy na przemian wbijało bagnety w moją pierś. Na początku strasznie bolało. Ale trwało to tylko krótką chwilę. Ostatnich czterech pchnięć już nie czułem, tak jak nie czułem późniejszego strzału w głowę. Nie czułem nic prócz piękna muzyki. 

Po chwili widziałem to wszystko z góry. Nagle miałem skrzydła i leciałem. Wiedziałem, że polecę! Wiedziałem! Obok mnie byli kucharz i żołnierz, który nie tak dawno pisał list – nie miał już jednak zabandażowanej głowy. Po kolejnej chwili dołączył do nas Rafoe. Uśmiechał się, szeroko jak zawsze. Niestety nie miał przy sobie skrzypiec – zostały na dole przy jego ciele.

Lecieliśmy za naszą kompanią, w kierunku zachodzącego słońca. Popatrzyłem ostatni raz w dół. Nad przestrzelonym ciałem Rafoe’ego stał niewysoki chłopiec. Nie miał więcej niż dwanaście lat. Przez ramię miał przewieszony wielki wojskowy bęben. Żołnierzyk był bardzo chudy, a granatowy mundur, który miał na sobie, był na niego za duży. Długie brudne włosy ciężko opadały na czoło dzieciaka. Mała opalona twarz była oblepiona kurzem i krwią, ale duże czarne oczy były czyste. Czyste jak muzyka, którą podarowały nam skrzypce. Miał czystą duszę. Podleciałem do niego. Rafoe dołączył do mnie.

Chłopiec ściągnął z drobnego ramienia bęben, zrzucił go niechlujnie na ziemię i odepchnął nogą. Pochylił się nad skrzypcami i wyciągnął do nich małą rękę. Miał piękne długie palce.

– Kolego, ale pamiętaj, że nie wolno skrzypiec dotykać brudnymi rękami – szepnął mu do ucha Rafoe z uśmiechem i bezgraniczną miłością w głosie.

Malec szybko zabrał rękę i z niepokojem zmieszanym ze zdziwieniem popatrzył w niebo. Wyjął z potarganej szarej torby manierkę, wyciągnął z niej zębami korek i umył ręce pod wodą. Chciał je wytrzeć o mundur, ale zobaczył, że nie był wystarczająco czysty. Wyciągnął więc ręce przed siebie i pomachał nimi, żeby szybciej wyschły. Schował manierkę z powrotem do torby. Jeszcze przez kilka sekund patrzył na skrzypce. Potem uklęknął, schylił się, bardzo delikatnie ich dotknął i lekko uniósł.

– Hej, prosiaku! – krzyknął do chłopca oficer, który zastrzelił Rafoe’ego. – Po co ci te skrzypce? Nie masz czym w piecu palić? – Mężczyzna roześmiał się głośno.

– Ja będę na tym grał – poważnym głosem odpowiedział dzieciak.

– Co będziesz grał? – Żołnierz podszedł do malca. – Co będziesz grał, brudasie?

– To co on – twardo rzucił chłopiec i pokazał palcem na zakrwawione ciało Rafoe’ego.

Oficer uderzył chłopca w twarz. Ten upadł na ciało Rafoe’ego, ale skrzypiec nie wypuścił. Starszy stopniem już się nie śmiał. Podniósł dzieciaka, trzymając go za włosy.

– Oddaj mi ten instrument, bo ci złamię ten twój mały wieśniacki kark! – krzyknął z niesamowitą złością.

Łzy popłynęły z wielkich czarnych oczu dzieciaka.

– Nie oddam, są moje! Ja je znalazłem! Są moje! – głośno i bardzo stanowczo powiedział chłopiec.

Oficer znów uderzył go w twarz. Mocniej niż poprzednio. Jednak i teraz malec nie wypuścił skrzypiec, a tylko mocniej je ścisnął, przytulając do piersi. Nachmurzył się, rzucił mężczyźnie gniewne spojrzenie i krzyknął:

– Nie oddam! Są moje! Moje!

– Zabiję cię, wieśniaku! Śmieciu! – Rozzłoszczony oficer wyciągnął szablę i zamachnął się.

– Nie! – Lekarz polowy złapał oficera za rękę trzymającą szablę.

– Ciebie też zabiję, doktorku! – krzyczał mężczyzna w furii.

– To przecież dziecko! Czy pan zupełnie oszalał!? To dziecko!

Oficer opuścił szablę. Wyciągnął zza pasa pistolet i wycelował nim w głowę chłopca. Odwrócił twarz do lekarza i zimnym jak lód głosem powiedział:

– Dla mnie jest zdrajcą, a nie dzieckiem!

Skierował wzrok z powrotem na chłopca.

– Jeżeli powiesz, co to był za utwór, który grał ten śmieć – oficer splunął na ciało Rafoe’ego – zachowasz skrzypce i swoje marne życie. Jeżeli ci się nie uda, to przedziurawię twoją brudną czaszkę! – Kciukiem odciągnął kurek spustowy i cynicznie się uśmiechnął. – Liczę do trzech, prosiaku.

– Niech pan tego nie robi! Przecież to dziecko! Skąd on może to wiedzieć!? – krzyczał lekarz. – Przecież on nawet czytać nie umie! 

– Dobrze, że nie umie… A na dodatek nie wie, jak się nazywa ten utwór. Rozumiesz, doktorku? On nie wie… I właśnie o to chodzi – wycedził przez zamknięte usta oficer i zaczął powoli odliczać. – Raz… Dwa…

Podleciałem do chłopca i szepnąłem mu do ucha:

– To było Kaprys nr 24, Niccolo Paganini.

Chłopiec znów popatrzył wielkimi oczami w niebo. Następnie skierował na oficera wzrok pełen gniewu i twardo odpowiedział:

– Kaprys nr 24, Niccolo Paganini…! I skrzypce teraz są moje!

Oficer nie mógł uwierzyć. Stał jak wkopany w ziemię, zupełnie się nie ruszając.

– Skrzypce są moje! – ponownie krzyknął dzieciak.

Mężczyzna powoli opuścił pistolet i włożył go z powrotem za szeroki skórzany pas. Długo patrzył na malca z bezbrzeżnym zdziwieniem.

– Wieśniaku… To niemożliwe… Skąd ty to wiesz? Przecież nie umiesz nawet czytać – powiedział z przerażeniem i po chwili dodał cicho: – Zatrzymaj ten instrument. I żebym cię więcej nie widział. Śmierdzący prosiaku. – Oficer odwrócił się, splunął i odszedł.

Chłopiec podniósł głowę, spojrzał w niebo, mocniej przytulił skrzypce do piersi i ze łzami w oczach wyszeptał:

– Dziękuję ci, Paganini. Bardzo dziękuję! I obiecuję ci, że będę grał jak on… – Malec ściągnął górę munduru i przykrył nią twarz Rafoe’ego.

– Przyjacielu, słyszałeś? On cię nazwał Paganinim! – powiedział do mnie Rafoe  i zasalutował. – Co może być lepszego? Szczęściarz z ciebie, przyjacielu, jakich mało.

Malec patrzył w niebo wielkimi szczęśliwymi oczami czystego duszą człowieka.

– Lećmy – powiedział Rafoe. – Już czas na nas. My naszą wojnę wygraliśmy, a on swoją dopiero zaczyna. 

Spojrzałem na chłopca.

– Ale kto go nauczy grać na skrzypcach? – zapytałem z niepokojem.

– Nie martw się o to, przyjacielu… – Rafoe szeroko się uśmiechnął. – Już ja o to zadbam. A teraz musimy lecieć. Kompania czeka. 

***
Pragnę podziękować Monice Melcarek, za redakcję i korektę. Bez jej pomocy ta historia nie ujrzałaby światła dziennego.